Powieść z trójką bohaterów, z których żaden nie jest głównym, ale wszyscy troje to mordercy: depresja, choroba alkoholowa, mafia reprywatyzacyjna w Warszawie. Czyta się jak zwykle Żulczyka: szybko, z zainteresowaniem i z żalem, że to już koniec. Tym razem jest wyjątkowo o tyle, że autor zostawia trwały zapis o tym, że popełniano przestępstwa, że niszczono ludzi i że ten proceder ciągle jest bezkarny, bo wszyscy, którzy mogliby go rozliczyć, czerpią z niego korzyści, ergo siedzą w nim po uszy. Zapisane=zapamiętane. Jest szansa, że kiedyś ktoś sobie przypomni, ktoś inny zbada, a ktoś inny osądzi. Wygląda, jakby wątek o leczeniu choroby alkoholowej miał charakter autobiograficzny. Jeśli tak, szacunek dla Żulczyka, że dał radę i że o tym napisał.
Niemal ekshibicjonistyczna opowieść Revy, Żydówki, o tym, jak szła przez większą część swojego życia zatrzymując się na każdym rozwidleniu, jak skręcała w drogę, żeby za chwilę z niej zawrócić i skręcić w inną. O tym, jak z jednej skrajności wpadała w drugą. Zderzała się z najpierw z jedną ścianą, a odbicie od niej było tak silne, że zatrzymywała się dopiero na drugiej. To wszystko po to, żeby, pochodząc z zaangażowanej religijnie rodziny, pogodzić temperament z surowością judaizmu, pragnienia z tym, co wtłaczano jej do głowy jako dozwolone i niedozwolone. Dla mnie, wolnej od potrzeby praktyk religinych, to było dosyć rozpaczliwe (i niestety niewolne od konsekwencji) poszukiwanie człowieka sposobu na własne życie, pozwalającego niezrywać wszystkich nici i nie zwariować. Bohaterkę - narratorkę się momentami lubi, momentami współczuje się jej otoczeniu i wręcz nienawidzi. Ja jednak w końcu stanęłam po jej stronie. Ta swoista spowiedź (bo stopień szczerości bliższy jest raczej spowied