W okresie międzyświątecznym zajrzałam do księgarni PIW, bo szukałam pewnej konkretnej książki, dawno wydanej i od dawna nie wznawianej. Tej, której szukałam, tam nie znalazłam, ale...hmm... przejrzałam, co tam mają aktualnie. I znalazłam. Dzisiaj to już niemal wynalazek, wspomnienie, albo raczej literacki zapis socrealistycznego koszmaru. Nie, nie jest to powieść politycznie zaangażowana, chociaż w posłowiu znalazłam wskazówki, co w powieści jest odniesieniem do mrocznego "polskiego komunizmu". Moim zdaniem to poszukiwanie na siłę. Może S. Dygat i był pisarzem zaangażowanym (nie wiem, bo to pierwsza książka tego autora przeczytana przeze mnie), ale na pewno nie w Podróży.
Ta powieść to spisana przez Autora opowieść o własnym życiu przygodnie napotkanego we włoskim pociągu Polaka. Lata sześćdziesiąte (albo pięćdziesiąte, już nie pamiętam), życiorys typowy, przerwany wojną, potem zszarzały jak cała rzeczywistość powojennej Polski. Czyta się fajnie i zainteresowaniem, ale - o ile nie nastąpią jakieś inne okoliczności (a mogą, bo ostatnio dużo czytam o tzw. elitach artystycznych socrealizmu w Polsce i na emigracji, niewykluczone zatem, że gdzieś przeczytam o St. Dygacie coś, co skłoni mnie do sięgnięcia po inne jego powieści) - raczej bez kontynuacji.
W Podróży zwrócił moją uwagę język. Niby poprawna polszczyzna, niby język literacki, a tak kompletnie inny od języka, którym teraz się posługujemy. Nie mam tu na myśli już żadnych politycznych odniesień, odwołuję się tylko do ewolucji mowy polskiej. To w sumie tylko pół wieku, a słownictwo, stylistyka jakby z innej zupełnie epoki. Niewiarygodne, jak szybko żywy język ewoluuje, jak się zmienia, jak często pojęcia przesuwają się w swoim znaczeniu. To ten sam język, który odnajdujemy w filmach z lat 50. i 60. Inny, zaskakujuąco archaiczny. Nie powinnam się dziwić, skoro z filmów już znam te różnice. A jednak byłam zaskoczona, że i literatura tak bardzo różni się od języka współczesnego.
Polecam do przeczytania trochę na tej samej zasadzie, co i Mickiewicza trzeba przeczytać i Sienkiewicza (tego ostatniego ja przeczytałam kilka stron, po każdej zasypiając), wartka akcja (chociaż, moim zdaniem, epizod z Capri na siłę wydłużony i nudnawy).
Po miesiącu od premiery, ale w końcu poszłam wczoraj do kina. I powiem jedno: jak na ekrany wchodzi głośny, a tym bardziej kontrowersyjny film, najlepiej iść do kina zaraz po premierze, zanim rozleją się po internecie opinie, recenzje, zachwyty albo krytyka. Żeby nie obciążać się oczekiwaniami. Ale już, stało się. Zacznę od tego, co jest najważniejsze: ja naprawdę bardzo lubię filmy Smarzowskiego. Bo nie dodałam na początku, że "Kler" właśnie on wyreżyserował. :) Warstwa treściowa. Nie dowiedziałam się z filmu nic, czego bym nie wiedziała. Jasne, że to nie był dokument, ale jednak dotykał zagadnień do niedawna pozostających w sferze tabu. I chociaż miałam świadomość, jak bardzo daleko od duchowości pozostaje stan zwanych duchownym, to jednak mimo wszystko oglądanie gościa w sutannie robiącego twarde, niemal mafijne interesy, chlającego wódę czy bluźniącego, to jednak robi wrażenie. Nie wspominając o uprawianiu seksu z kobietą. Bo ten perwersyjny, zwyrodniały, z chłopcam
Komentarze
Prześlij komentarz