Przejdź do głównej zawartości

Kler - byłam i ja

Po miesiącu od premiery, ale w końcu poszłam wczoraj do kina. I powiem jedno: jak na ekrany wchodzi głośny, a tym bardziej kontrowersyjny film, najlepiej iść do kina zaraz po premierze, zanim rozleją się po internecie opinie, recenzje, zachwyty albo krytyka. Żeby nie obciążać się oczekiwaniami. Ale już, stało się.

Zacznę od tego, co jest najważniejsze: ja naprawdę bardzo lubię filmy Smarzowskiego. Bo nie dodałam na początku, że "Kler" właśnie on wyreżyserował. :)


Warstwa treściowa.
Nie dowiedziałam się z filmu nic, czego bym nie wiedziała. Jasne, że to nie był dokument, ale jednak dotykał zagadnień do niedawna pozostających w sferze tabu. I chociaż miałam świadomość, jak bardzo daleko od duchowości pozostaje stan zwanych duchownym, to jednak mimo wszystko oglądanie gościa w sutannie robiącego twarde, niemal mafijne interesy, chlającego wódę czy bluźniącego, to jednak robi wrażenie. Nie wspominając o uprawianiu seksu z kobietą. Bo ten perwersyjny, zwyrodniały, z chłopcami, wyślizguje się z wszelkich wyobrażeń. Film,  z czego zdałam sobie sprawę dopiero kilkanaście godzin po wyjściu z kina, jest w jakimś sensie nawet kryminałem. Jest zbrodnia, jest ofiara i brak sprawcy. Od tradycyjnego kryminału "Kler" różni się tym, że tylko przeczucie widza może ostatecznie rozsądzić co do sprawstwa. Uwiedziona zostałam przez reżysera najprostszym skojarzeniem, które niemal narzucił widzowi, żeby w miarę toczącej się fabuły zasiać wątpliwości i wypuścić go z kina (tego widza) zdezorientowanego i ważącego w głowie ciężar wszystkich poszlak. Szczerze mówiąc, ja nie zauważyłam tych subtelności. Przekaz najprostszy, sformułowany tuż po zbrodni, zaraz na początku filmu, był dla mnie na tyle przekonujący, że resztę filmu obejrzałam jak post scriptum do tego, co się zdarzyło, jak luźno związaną z czynem konsekwencję i obraz bez tradycyjnego podziału na początek, rozwinięcie i zakończenie. Dopiero rozmowa z osobą, która wcześniej film oglądała, uświadomiła mi, że rozwinięciem i zakończeniem były właśnie zdarzenia dalsze. Bo oto pochopnie być może wskazana ofiara (faktycznie sugestywnie bardzo wplątana w zbrodnię) szuka sprawiedliwości i prawdziwego winowajcę znajduje. Dodać należy "być może", bo - jak wyżej zaznaczyłam - w sprawie winy i kary nic nie jest w tym filmie oczywiste.

Kreacje aktorskie.
Jak to u Smarzowskiego - mocne, wyraziste i świetne. Nie było słabych ról. Ale o ile uznamy, że wszyscy oni to doskonali pares, jest jeden primus. Braciak. Uważam, ze to dla niego rola życia. On nie odtwarzał swojej postaci, on nią był bez najmniejszych wątpliwości. Widziałam na ekranie twardego gracza potwierdzającego brak złudzeń co do reguł świata mową ciała, mimiką, słowem. Pamiętam Braciaka z kilku doskonałych kreacji, ale dopiero Smarzowski dał mu szansę na jedną z głównych ról. I mam nadzieję, że wydobył go z tłumu świetnych drugoplanowych aktorów i sprzedał kopa do prawdziwej kariery. Jak niegdyś Agacie Kuleszy, której - co zaskakujące - w "Klerze" nie było. Poza tym Więckiewicz (rola dla niego charakterystyczna, ale zrobiona z pełnym kunsztem), Jakubik (genialnie zwodzi nas raz będąc ordynarnym wulgarystą, to znów zbija z pantałyku wrażliwością) i Janusz Gajos (coś trzeba dodawać?). Joanna Kulig - jak ona to robi, że wierzymy jej i w "Zimnej Wojnie" i w "Klerze"?

Narzędzia i instrumenty Smarzowskiego.
Zawsze, od pierwszego filmu, zarzucam Smarzowskiemu, że zdarza mu się nieumiejętnie operować symbolem i popaść w nadmierną dosłowność. W "Róży" nie daruję mu - moim zdaniem prymitywnej - sceny gwałtu zbiorowego, w której ja widzę rozpaczliwą desperację, żeby było mocno i dramatycznie i jednocześnie brak pomysłu na wyrażenie tego. W efekcie pójście w walnięcie w widza sztachetą.
W "Klerze" ostatnią sceną księdza płonącego jak krzyżu zabił całą dwuznaczność, niedopowiedzenie, zwątpienie, a w zamian dał proste (żeby nie powiedzieć prostackie) nawiązanie do uniwersalnego symbolu. Jakby znowu cała inwencję i kunszt spożytkował w filmie i na scenę końcową zabrakło mu sił i pomysłów. Od razu miałam skojarzenie z innym filmem, w którym umęczony nienawiścią chłop zawisł w scenie końcowej na drzwiach stodoły rozpięty jak Chrystus. W filmie mignął mi obraz Ostatniej Wieczerzy, ale dla dobra Smarzowskiego, obrony jego filmu uznam, że mi się zdawało. I niech tak zostanie.

Nie wolno robić takich rzeczy.
Poza tym zarzutów nie mam. Smarzowski pokazał wszystko nie pokazując nic. Wiemy o zbrodni, ale nie musimy oglądać jej potworności, żeby wstrząsnąć się z odrazą. Za to jestem reżyserowi wdzięczna.

Przesłanie filmu.
Moim zdaniem ostrożny optymizm. Bo jednak do dwóch z trójki w końcu coś dotarło. Fakt, doprowadził do tego wstrząs, ale szok każdego wstrząsu mija i nie zawsze dochodzi do refleksji. Tu jednak się pojawiła. Co do trzeciego mam wątpliwości. Bo wyrwał się - ja pozostali - ze zła, ale reżyser pozwala nam podejrzewać, że udał się w nowe miejsce, gdzie to zło będzie mógł kontynuować. Z drugiej strony samo wyrwanie się można uznawać za symbol powrotu na drogę prawości. Ale ja osobiście wątpię. Znając rozmiar patologii w kościele katolickim (albo raczej podejrzewając go), dwóch zwycięzców to aż nadto. Napisałam o ostrożnym optymizmie myśląc o przyszłości. Najmniejszego optymizmu nie mam, gdy zdaję sobie sprawę, że w całym filmie pojawia się tylko jedna postać, drugo albo pięciorzędna, księdza pozostającego w stanie duchownym z wyboru, z potrzeby duszy, z oddania Najwyższemu. Reszta to kalkulacje, łatwizna, porachunki. Wniosek dla mnie jeden: zaorać i zacząć od początku. Innej drogi nie ma.

Najważniejsze.
Zapamiętam film jako dobry obraz, świetną reżyserską robotę, genialne kreacje, temat trudny, ale dobrze opracowany przez Smarzowskiego. Ale nie dzieło sztuki. To w ogólności. W szczególe zostanie mi w pamięci jedna scena. Tylko jedna pojawiła się niespodziewanie, na jedną nie byłam przygotowana. I ta jedna mną naprawdę wstrząsnęła. Dziecko mówiące, że boi sie umrzeć.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Przez niemal trzydzieści lat żyłam w wolnym kraju. Moja ojczyzna powolutku, małymi kroczkami, wyrywała się z zapyziałego bolszewizmu. Bywało różnie, nie zawsze tak, jakbym chciała, ale to zawsze była wartość dodana. Niepodległa Polska.  Pamiętam, jak po wyborach w 2007 roku rozmawiałam z Piotrem i po policzkach płynęły mi łzy, że mam wreszcie swojego premiera i że teraz będzie już tylko lepiej. Naiwnie myślałam, że już nic złego nie może nam się przytrafić. Jesteśmy w Unii Europejskiej, a to przecież najlepszy dowód, że wróciliśmy do Europy. Już można było wszystko, nawet jeśli nie na wszystko miało się ochotę. To przecież kwintesencja wolności. Wybór. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bezpieczna się wtedy czułam. Bo co może przytrafić się w państwie, w którym pierwszym bogiem jest prawo?  Nie było mi wtedy lekko. Moja firma była w powijakach i nic nie było jeszcze pewnego. Wygrzebywałam się z kłopotów zafundowanych nie przeze mnie, ale przyzwolonych przez moją naiwność....
Człowiek z gołębiem na karku. Rano zaparkowałam pod budynkiem firmy wyjątkowo daleko, dlatego wieczorem musiałam przemierzyć cały parking, żeby w upale dopaść samochodu. Dzisiaj jednak było inaczej. Gdy wyszłam z klatki schodowej, zamieniłam z portierem kilka miłych słów i nagle przyłączył się do tej wymiany drobniutki człowieczek, młody. Panowie żartobliwie komentowali moje jedzenie (jadłam suchą bułkę 😅). Ruszyłam z człowieczkiem, bo szliśmy w tym samym kierunku. I nagle... na jego karku siedział gołąb. Zwykły, miejski gołąb. Wyglądało, że było mu wygodnie, rozsiadł się szeroko. Człowieczek opowiedział mi historię ptaka. Opowiedział też o kawce, która wczoraj po leczeniu odfrunęła na wolność i o tym, jak bardzo się z tego cieszył. Rozmawialiśmy, jakbyśmy znali się od zawsze i to głównie zasługa człowieczka. Wydawało się, że sprawia mu ogromną radość, że może mi te wszystkie historie przekazać.  Człowieczek był zupełnie nie z tego świata. Skupiony był na tym, co wł...