Przejdź do głównej zawartości
Zimna Wojna, Paweł Pawlikowski


Właśnie wróciłam z kina.

Właściwie trudno powiedzieć, o czym był ten film. Wątków było kilka, wszystkie tak samo ważne. I tak samo stanowiące tło. To bardzo dziwny firm, bo miałam wrażenie, że nie ma w nim w ogóle pierwszego planu. Jest za to kilka ważnych drugich. 

Miłość. Pozornie dominuje. Dwoje ludzi spotkało się w złych czasach, w złych okolicznościach i podjęli kilka niepotrzebnych decyzji. W efekcie całe życie spędzili na szukaniu się, czekaniu na siebie, odchodzeniu od siebie. 

Komunizm. Mroczne czasy, więzienie, przesłuchania, łamanie człowieka, donosy. Komunizm w filmie miał jeszcze jeden wymiar. Dwukrotnie pokazana widownia, a na niej bolszewickie mordy aparatczyków, nerwowe brawa, gdy wybrzmiała piosenka o Stalinie. To mnie chyba wyprowadziło z równowagi. Nie mogłam przestać myśleć, że te czarno-białe zdjęcia to nasza prawie-rzeczywistość, trochę pokolorowana, jeszcze nie do końca nazwana, ale już podobna. Po prostu się bałam. 

Emigracja. Ta dzisiejsza zupełnie nie przypomina lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. W filmie bohater ucieka do Berlina Zachodniego i zamiast upragnionej wolności jest równia pochyła, alkoholizm, obca kobieta w łóżku.

Te wszystkie wątki są doskonale wymieszane, trzeba je wyłuskiwać. Na ekranie stanowią spójną opowieść o ludziach w tamtych czasach, stawianych przed trudnymi wyborami, podejmujący trudne decyzje. 

Rewelacyjna gra w epizodycznej roli Agaty Kuleszy, co ani nie zaskakuje ani nie dziwi. Szyc w roli komunistycznego aparatczyka poprawny, ale nie zachwycający. Kot i Kulig rewelacyjni. Fantastyczna, bardzo wiarygodna gra aktorska. Doskonała charakteryzacja. Bohaterka Joanny Kulig była mi bardzo bliska. Zadziorna, niepokorna, trochę nieprzewidywalna. Odbierająca świat prosto, czarno biało na tyle, na ile było to możliwe. Oboje grają tak, jakby nie grali, tylko przeżywali swoje życie. 

A teraz ja po tym filmie.
Gdy wsiadłam do samochodu, po prostu się rozpłakałam. Czułam się przytłoczona wszystkim, co zobaczyłam. Jakkolwiek nieracjonalnie to brzmi, to bałam się. Nie wiem, co wywołało aż tak gwałtowną reakcję. Chyba całość, kompletny obraz. Film prawdopodobnie w zamyśle miał targać emocjami i jeśli to prawda, na mnie eksperyment się powiódł. 

Rzadko chodzę do kina. Bo rzadko trafia się film, który chcę obejrzeć natychmiast. Tak było wcześniej z Różą. Ale po wyjściu z kina, chociaż też pod dużym wrażeniem, to od razu miałam kilka krytycznych uwagą. Dzisiaj nic takiego się nie zdarzyło. Każda scena była w sam raz. Ani jednego zdjęcia za dużo ani za mało. To samo ze słowami, gestami. Może z czasem, gdy ochłonę, coś przyjdzie mi do głowy. Może powinnam obejrzeć go jeszcze raz? 

Bardzo ważna w filmie jest muzyka. Dominuje ludowa, z repertuaru Mazowsza, ale w różnych aranżacjach, dostosowanych do okoliczności. Jeden motyw ludowej przyśpiewki spajał cały obraz. Dobry pomysł. 

Chociaż nie, jedną uwagę jednak mam. Film nie zamknął żadnego z wątków. Skończył się jakby w samym środku akcji. Ale to nie jest krytyka, tylko stwierdzenie faktu.

Do niedawna lubiłam oglądać filmy socrealistyczne albo współczesne opowiadające tamtą rzeczywistość. Oglądałam je jak science fiction, horror, coś strasznego, co nigdy nie się przytrafi. Nie mam już tej pewności. 

Warto pójść i zobaczyć. Tym bardziej, że mówi się o wycofaniu z kin. Fakt, na widowni było kilkanaście osób. Głupawe komedie u nas ciągle wygrywają.

p.s.
teraz poszukam w necie recenzji i sprawdzę, na ile moje odczucia pokrywają się z opiniami tych, którzy się znają.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kler - byłam i ja

Po miesiącu od premiery, ale w końcu poszłam wczoraj do kina. I powiem jedno: jak na ekrany wchodzi głośny, a tym bardziej kontrowersyjny film, najlepiej iść do kina zaraz po premierze, zanim rozleją się po internecie opinie, recenzje, zachwyty albo krytyka. Żeby nie obciążać się oczekiwaniami. Ale już, stało się. Zacznę od tego, co jest najważniejsze: ja naprawdę bardzo lubię filmy Smarzowskiego. Bo nie dodałam na początku, że "Kler" właśnie on wyreżyserował. :) Warstwa treściowa. Nie dowiedziałam się z filmu nic, czego bym nie wiedziała. Jasne, że to nie był dokument, ale jednak dotykał zagadnień do niedawna pozostających w sferze tabu. I chociaż miałam świadomość, jak bardzo daleko od duchowości pozostaje stan zwanych duchownym, to jednak mimo wszystko oglądanie gościa w sutannie robiącego twarde, niemal mafijne interesy, chlającego wódę czy bluźniącego, to jednak robi wrażenie. Nie wspominając o uprawianiu seksu z kobietą. Bo ten perwersyjny, zwyrodniały, z chłopcam

Jakub Żulczyk, Informacja zwrotna.

Powieść z trójką bohaterów, z których żaden nie jest głównym, ale wszyscy troje to mordercy: depresja, choroba alkoholowa, mafia reprywatyzacyjna w Warszawie. Czyta się jak zwykle Żulczyka: szybko, z zainteresowaniem i z żalem, że to już koniec. Tym razem jest wyjątkowo o tyle, że autor zostawia trwały zapis o tym, że popełniano przestępstwa, że niszczono ludzi i że ten proceder ciągle jest bezkarny, bo wszyscy, którzy mogliby go rozliczyć, czerpią z niego korzyści, ergo siedzą w nim po uszy. Zapisane=zapamiętane. Jest szansa, że kiedyś ktoś sobie przypomni, ktoś inny zbada, a ktoś inny osądzi. Wygląda, jakby wątek o leczeniu choroby alkoholowej miał charakter autobiograficzny. Jeśli tak, szacunek dla Żulczyka, że dał radę i że o tym napisał.
Ksiądz się masturbuje... Zdjęcie z księdzem masturbującym się w środkach komunikacji masowej (pociąg to był, zdaje się) wywołało wprawdzie żywą reakcję wśród internautów, nie na tyle jednak, żeby można było wyraźnie określić, czy emocje poruszył fakt masturbacji, osoba księdza, czy że w miejscu publicznym.  Masturbacja. Ręka w górę, kto nigdy nie próbował. Owszem, tu i ówdzie dało się słyszeć głosy, że od tego dostaje się nowotwora, albo że siusiak odpadnie albo inne jeszcze rewelacje. Robimy to wszyscy (no, prawie wszyscy, bo część jednak odpadnięcia siusiaka się wystraszyła) w przerwach między jednym seksem a drugim. Nie ma o czym gadać. Że ksiądz. Ok, przedstawiciele duchowieństwa robią czasem wrażenie, że spadli z Marsa. Odłóżmy jednak na bok ich głębokie przekonanie (albo kolejną manipulację) o pośrednictwie pomiędzy maluczkimi i Bogiem. Są ludźmi (naprawdę) i mają ludzkie potrzeby. W miejscu publicznym. No tak, tu można się przyczepić. Chyba nie chciałabym zobacz